Narrreszcie się udało dojechać do Olkusza. Spotkaliśmy się o 21:00 na Cezarówce Górnej i spokojnie popedałowaliśmy w stronę Balina, dalej do Czyżówki. W Bolesławie szybkie foto kościoła i dalej, do Olkusza. Ponieważ Krzyśkowi skończyła się woda, podjechaliśmy na Orlen. Ja nabyłem napój izotoniczny (ten, który reklamuje się na krakowskim Hotelu Forum wielkim napisem "Ożyj i zwyciężaj!") oraz hotdoga, Krzysiek: wodę i hotdoga. Podjechaliśmy na rynek w Olkuszu, zdjęcia i szybko dalej przez Żuradę i Lgotę. Bardzo zacna droga pod względem podjazdowym. Zdjęcia pewnie za chwilę złożę i wrzucę na serwer.
Na jazdę z Szamanem (zwanym Bakerem) umawiałem się już hoho, albo jeszcze dłużej. Wczoraj w końcu się dogadaliśmy. Mieliśmy nocnie wskoczyć na jakąś przełęcz w Beskidzie Małym, ale nie wyszło - najpierw mnie złapał deszcz 3km od domu, a potem zaczęło na nas dość srogo padać za Oświęcimiem. Pogadaliśmy godzinę pod jakimś sklepem i pojechaliśmy w stronę Kęt. Ja kawałek szosą cudów, odbiłem na Zasole, Baker dalej - do Porąbki. Spokojny powrót do domu, już bez deszczu.
Postanowiłem zapolować aparatem na rynki miejsce nocą. No i się udało upolować rynek oświęcimski i chrzanowski, całkiem ładne. Jedynie po odbiciu z Oświęcimia na Libiąż zaczęła się straszna piździawa, musiałem zrobić przerwę na jedzenie i takie tam. ;-) Jak na noc - ciepło było. 17 stopni.
Zadzwoniłem do Krzyśka, że myślę się wybrać na jakiś szybki, krótki wyjazd gdzieś na południowe krańce Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Pojeździliśmy tu i tam, większość czasu nie wiedziałem gdzie jestem bo Krzysiek nawigował. Ciekawi mnie co temu dżipiesu (sic) odbija, że czasami nie loguje. :/
Zrobiłem drugie podejście do przejechania czerwonego szlaku rowerowego w Jaworznie, tym razem w drugą stronę. Niestety, spełzło na niczym, gdyż szlak zgubił się na Sosinie. Atrakcje: -10-15 metrów błota do kostek -50-metrowej długości rozlewisko wodne głębokie po kolana (tak, brodziłem w nim) -strumień do przekroczenia wzdłuż. Dno z dość dużych kamieni -niemożliwość objechania szlabanu w Koźminie (trzeba rower przeprowadzić)
Generalnie... Potwierdza się to, co pisałem: żal i bieda.
Dla równowagi wieczorne pedałowanie z Krzyśkiem. GPS nie pochytał wszystkiego, dlatego track taki pocięty
W Jaworznie "wyznaczono" szlaki rowerowe. Dlaczego "wyznaczono"? Ponieważ może i je wyznaczono i gdzieś zaznaczono, ale na pewno nie w terenie. Kosztem prawie 700 000 zł (siedmiuset tysięcy) zrobiono to, co mój pies robi każdego dnia: oznaczono drzewa. Szlaki którymi jechałem (pierwotnie chciałem przejechać szlak czerwony) oznaczono fatalnie, bardzo łatwo gubi je osoba ze szlakami doświadczona (czyt.: ja), a nie wyobrażam sobie co się dzieje z laikami. Uważam, że wywalono w błoto 150 000 zł z kasy urzędu miasta i ponad pół miliona złotych ze środków UE. Po przejechaniu wszystkich szlaków napiszę skargę do Najwyższej Izby Kontroli, a w międzyczasie zamierzam na ten temat porozmawiać z prezydentem miasta. To już w czwartek.
Trasa:
Wieczorem zagadał do mnie Krzysiek, że Festiwal Energii i że jedziemy. No to jedziemy. Wyjechaliśmy o 23:00 a wróciłem do domu przed 2:00... Bardzo przyjemnie się jechało w sumie.
Po raz pierwszy w tym roku przejechałem się "szosą cudów" - znienawidzoną, wmordęwindystyczną DW 948 (chyba) z Kęt do Oświęcimia. :-)) Ale na początek dnia zaliczyłem zjazd/zejście z Głuchaczek do Oravskej Polhory i podjazd na Przełęcz Glinne. Myślałem, że pójdzie gorzej, szczególnie że mam w pamięci zeszłoroczny zjazd z tej przełęczy, który był naprawdę epicki. Tymczasem zjazd do Jeleśni dopiero był epicki. A w zasadzie to do samego Żywca - zjazd kończy się na moście na Koszarawie w Jeleśni. CUDO. Dobry asfalt, mały ruch, mrau.
Na stacji przy DW 948 spotkałem Estończyków, którzy podróżują motorem w Alpy. Ech, zazdroszczę im.
Cały dzień upał niesamowity, przynajmniej 30 stopni. Piłem jak najęty.
Po nieprzespanej nocy szybko przejechałem do Wołowa, wrzuciłem rower na początek pociągu (miał być wagon dla niepełnosprawnych, co ułatwiłoby mi życie, ale nie było...) i kimałem przy kiblu, co chwilę kogoś przepuszczając. W Katowicach pociąg pojawił się 10 minut przed czasem (!!!), w związku z czym zdążyłem kupić bilet na wcześniejszy pociąg do Zwardonia, gdzie wylądowałem około 16:40. Przepakowałem się i przejechałem przez fragment S69 (nie wiem gdzie straciła się DK69...). Nie byłem jedyny, co ciekawe. Już w Milówce spotkałem pana sakwiarza, a po drodze zostałem zmuszony do przejechania "chodnikiem" tunelu Emilia - jedynego pozamiejskiego tunelu w Polsce. Jakoś w Czarnogórze tunele były przyjemniejsze.
Trochę pogubiłem się w Węgierskiej Górce, ale w końcu znalazłem drogę na Przełęcz u Poloka (na wykresie: przedostatni podjazd). Podjazd dość ciekawy, pod koniec poważna ścianka, a następnie ładny zjazd aż do samej Jeleśni, gdzie zaopatrzyłem się w piwo i pojechałem na Przełęcz Głuchaczki, na bazę namiotową.
Ponieważ mam logger GPS (nie wiem w jakim stopniu jest on wiarygodny), "otwieram" nową kategorię: podjazdy. Będę ją zaznaczał za każdym razem, gdy na trasie pojawi się jakiś szczyt, przełęcz, albo coś takiego. Do tego w tagach będę wpisywał nazwy tych przełęczy/szczytów
W czasie porannego (5:00 rano...) "spaceru" do Szczakowej zostałem zaczepiony przez pana, mieszkańca Jaworzna, który też się z sakwami wozi. Bardzo sympatycznie, acz krótko, porozmawialiśmy sobie i pan pojechał w swoją stronę.
Droga do Wrocławia (pociągiem) przebiegła spokojnie, nawet się przespałem. Następnie werbalnie sponiewierałem dworzec wrocławski i przejechałem na Plac Orląt Lwowskich, gdzie odebrałem lanserską koszulkę akcji "Zagoń rower do roboty", lampkę, opaski odblaskowe i paczkę baloników, po czym udałem się (nieco klucząc po Breslau) w stronę Oborników Śląskich, odbiłem na Lubiąż i w Brzegu Dolnym kupiłem bilet powrotny. Tereny przyjemne, bo ruch mały, ale nudno aż szlag trafia. I całodniowy wmordęwind.
Na Slot Art Festivalu wszystko poszło gładko, choć na slajdach tłumów nie było. Byłem chyba jedynym rowerzystą-sakwiarzem.
Rower z rana jak śmietana, to prawda wiadoma. No to pobudka o 6:30 (zieeeeeeeeeeeeew), o 7:30 spotkanie z Przemkiem i Marcinem, jazda na Jurę. Najpierw z Trzebini podjazd do Olkusza, potem inne przyjemności. Zacnie było, zacnie, tylko gorąc się zrobił jak diabli później. Ciekawe, że GPS podaje 5km więcej... :/
Jeżdżę, jeżdżę, bo autobusów nie lubię, a samochody śmierdzom (sic).
Studiuję filologię, nie lubię literaturoznawstwa, a z Uniwersytetu Śląskiego czym prędzej chcę uciec na Słowację.